
Jak Wam wychodzi przyznawanie się do pomyłki? Pytam, bo jak się okazuje przyznawanie się do własnego błędu niesie ze sobą i dla wielu z nas ogromne koszty. Może wprawić w niemałe osłupienie zasięg energii jaki potrafimy włożyć w wyparcie poczucia, że coś po prostu spierdolił_m. Błędy uwierają w bliskich i dalszych relacjach. Głębszych i powierzchownych, osobistych i zawodowych. Dlaczego wolimy zdewastować, zerwać relacje aniżeli, po prostu przyznać, że popełniamy błędy? Przecież mylić się, to głęboko ludzkie.
Przyznając się do fuck up-u własnego autorstwa (najlepiej bezwarunkowo) można poczuć ulgę. Znam to. Polecam. Czy to jest miłe? Nie, wręcz przeciwnie. Czy to jest łatwe? Nie, wymagające i arcytrudne. To scena dla silnych i odważnych, dojrzałych ludzi.
Można (a owszem!) tez pożałować i poczuć, że nie warto obstawiać szczerości.
Niezmiennie nic (a jednak!) nie uczy tak… jak popełniony błąd.
W gęstwinie pozytywnych wzmocnień krytyka potrafi zmiażdżyć. Zostaje w nas. Rozbijają się o nas wodospady negatywnych emocji kiedy na główną scenę wkracza błąd. Popełniony, dokonany. Zalewa nas fala emocji na czele z poczuciem winy. Błąd niczym buldożer potrafi przejechać się po samoocenie. Za nim może biec wstyd i zażenowanie.
Przyznanie się do błędu, to zatem akt sporej odwagi, bo skoro mówię wprost, że coś zepsułam, to prowokuje cień, który wdrapuje się na mój wizerunek. Mylę się, nie mam zawsze racji. I wiecie co? Wolę to aniżeli obarczanie poczuciem winy wszystkich wokół i sięganie po kuriozalne wymówki. A wszystko to w imię ochrony własnego dobrostanu i samopoczucia, ucieczki przed słynnym dysonansem poznawczym.
I myślę sobie, skąd w nas taki trud z przyznaniem się do własnego błędu? Ta trudność ukorzenia się w człowieku, rysuje się prawdopodobnie w okresie naszego dzieciństwa, w którym popełnienie błędu świadczy o zepsuciu i wadliwości, ale i o rozczarowaniu najbliższych. Co więcej zaistniała pomyłka może kwestionować moją inteligencję i kompetencje. Jeśli jako dziecko pomylił_ś i konsekwencją stało się intensywne a może wręcz ostentacyjne wpędzanie w poczucie winy i zawstydzenia, to w dorosłym życiu za wszelką cenę będziesz unikał tych dziecięcych uczuć. A czy to bezbronne dziecko może być nieomylne? Nie. Dostrzegacie absurd?
Żaden błąd nie świadczy o wartości człowieka. Błąd to skrawek czyjegoś zachowania, a nie całokształt osoby. Takie spojrzenie na swoje potknięcia i błędy powinno pomagać w ich akceptacji i skutecznie odciążać.
Przyznanie się do błędu nie zawsze przyniesie najlepsze rozwiązanie sytuacji, ale uwalnia od przymusu bycia doskonałym, nieomylnym, bycia kimś, kim się nie jest. Każdy z nas jest człowiekiem z krwi i kości, który naprawdę potrafi coś spieprzyć nawet koncertowo i po całej lini. Patrząc wstecz na moje relacyjne doświadczenia muszę przyznać, że mało kto (naprawdę mało kto!) dał sobie wewnętrzną zgodę na popełnianie błędów. Wszak zgoda na błędy, to zgoda na człowieczeństwo. Jakże wartościowa musi być rozmowa, w której wychylimy się ku sobie, już po akcie z rozczarowaniem. Najpiękniej jak z poszanowaniem i wyrozumiałością. Ileż to może uczyć! Absolutnie nie chodzi tu o raniące mielenie błędu. Osobista czy zawodowa relacja może tyle pozyskać, z dojrzałością na czele. Nierzadko wybieramy jednak odcięcie lub dojeżdżanie kogoś poczuciem winy. A szkoda. Kiedyś to przeżywałam, dziś spokojnie obserwuje i wzdycham z lekką dozą zasmucenia.
A może nie przyznajemy się do błędu, bo chcemy być lubiani i akceptowani? Najlepiej przez wszystkich i zawsze, niezmiennie? Taka potrzeba niesie w sobie uciążliwą presję i nieustającą czujność typu: jak działać aby nie rozczarować i być pozytywnie ocenianym? Z pewnością nie jest to kawałek dojrzałego człowieka. Tu do głosu dochodzi zraniony kawałek, który dla chociażby ochłapu społecznej przynależności poczyni wszystko. Dojrzały kawałek zniesie własną niedoskonałość i fakt, że nie jest lubiany zawsze i wszędzie, przez wszystkich. Do tego nie storpeduje to wiary w siebie i własne możliwości, nie zmieni myślenia o sobie samym. Wytrzymaj brak ogólnej sympatii, przyznawaj się do niedoskonałości i błędów, bo nadal jesteś fajnym i dobrym człowiekiem, może nie dla wszystkich, ale wielu najważniejszych. Nie przeocz bycia prawdziwym człowiekiem, bycia sobą. Popełniaj błędy, przepraszaj, wybaczaj.
Odcięcie od człowieka, który jeszcze przed minutą był dla ciebie przyjacielem, kimś ważnym, traktowana jest jako czynność rutynowa i drastyczna. Co to oznacza? Świadczy o tym, że to będzie się powtarzać i wracać. Odcięcie dorosłych metrykalnie ludzi już dawno temu stało się nagminnym i marnym sposobem rozwiązywania kryzysów w relacji, a takowe wcześniej czy później zawitają. Z tą wspomnianą wyżej dozą smutku dostrzegam, że nawet jeśli przepraszamy, chcemy się odnieść do kryzysu, rehabilitować swoje postępowanie, to nagminnie podajemy rękę gilotynie. I naprawdę rozróżniam tu sytuacje, w których mamy o jeden most za daleko w kryzysie i adekwatny brak nawet najmniejszej ścieżki powrotnej do przyjaźni, relacji. Pomijamy opcję dystansu do samej sytuacji, osoby zanim wysadzimy mosty. I co jeszcze obserwuje? Relacyjnej gilotynie często towarzyszą silne emocje, typu: wściekłość, olbrzymie pokłady żalu, złość. Nierzadko manifestowane na relacjach w socjalmidiach (wypierając rozmowę face to face). A o czym to świadczy? O niczym innym jak o tym, że racja nie jest zakończona. No i o braku odwagi. Nie bójmy się mówić. Nie uciekajmy (nieustannie) od wyrażenia siebie. Doceniajmy akt przeprosin. Nawet tych nieporadnych. Wybaczenie to domena ludzi silnych i przede wszystkim jest aktem woli. Nadal może być nam przykro, nadal może nas przepełniać zranienie. Możemy też sięgnąć po oczyszczenie.
Skomentuj