W moim debiutującym wpisie na tymże właśnie blogu zapowiedziałam, że tworzę o winie i jodze. Bynajmniej nie miałam na na myśli czerwonego lub białego wina, w sensie popularnego trunku. Chodziło mi oczywiście o poczucie winy – stan emocjonalny, jaki dosięga każdego z nas i potrafi pożerać psychikę niczym nowotwór ludzkie tkanki. A jeszcze bardziej! chciałabym się skupić na sposobie walki jaką obieramy wobec balastu emocjonalnego jaki generuje poczucie winy.
No bo… kto z nas nie dzierżył go na swój indywidualny sposób? Jedni radzą sobie lepiej, drudzy nieco gorzej z własną winą i jej siłą rażenia. Tylko, właśnie! Tu należy zadać bardzo istotne pytanie: co oznacza lepiej i co oznacza gorzej w walce z własnym poczuciem winy? Stawiam to pytanie w sposób intencjonalny na początku mojej wypowiedzi gdyż nagminnie obserwuje swoisty proceder jaki niemal zrósł się z kwestią winy oraz konsekwencją własnych działań, zachowania. Jaki? Otóż widzę jako kobieta/człowiek, ale też jako psychoterapeuta z jaką lekkością i swobodą poszukujemy źródła własnego, powiedzmy karygodnego, niedobrego, niekonstruktywnego postępowania, błędnych decyzji jakie przyszło nam niegdyś podjąć w czynnikach zewnętrznych, także w innej osobie. Jak łatwo obarczamy świat zewnętrzy własnym błędem, kiepską postawą, jak lekko wyciągamy własny, oskarżycielski palec wskazujący w kierunku innych ludzi. Cel? Zapewne ochrona własnego poczucia wartości, które akurat torpeduje poczucie winy, często zawstydzenie i brak odwagi do zmierzenia z własnym, dokonanym czynem. Niekoniecznie godnym pochwały. I właśnie! Kto radzi sobie lepiej? Ten, który szuka winnego, szybko rzuca kamieniem i odczuwa ulgę, może stąpać dalej z ocalonym poziomem samooceny? Czy może zdecydowanie lepiej radzi sobie osoba przyjmująca na klatę własne skurywsyństwo, którego się dopuściła? Bo nie oszukujmy się, w każdym z nas jest pierwiastek zła i każdy z nas popełnia błędy. Myślę, że te pytania można rozpatrywać w kategorii łatwiejszego i bardziej wymagającego, trudniejszego radzenia sobie z kryzysem gdzie zdecydowanie! mniej wymagającą, łatwiejszą drogą (na skróty) do ‚rozwiązania’ problemu jest zrzucenie odpowiedzialności, własnego poczucia winy, winy na czynniki zewnętrzne, na otaczającą nas rzeczywistość… na innych. Dużo trudniej przyznać samemu przed sobą, a nierzadko też przed światem, że się coś spieprzyło i świadomie unieść konsekwencje własnego czynu, błędu, złej decyzji, które także pozostają głęboko ludzkie. Świadome mierzenie się ‚face to face’ z własnym poczuciem winy i jej ciężarem, to o wiele trudniejszy, bardziej złożony i dłuższy proces aniżeli prymitywne szukanie winnych. Więc kto tak naprawdę ma lepiej? Owszem, nasuwa się odpowiedź, iż będzie to ten, który poradzi sobie szybciej z trudem psychicznym, z własną winą i poleci dalej z funkcjonowaniem, powrotem do równowagi emocjonalnej. Wszak skutecznie i szybko wybroni własną samoocenę. Tymczasem świadome uniesienie własnej winy wymaga czasu i cierpliwości, bardzo nadwyręża poczucie własnej wartości.
Osobiście, niezmiennie i kolejny raz uznam (jednak!), iż o wiele gorzej mają jednostki, które w nadmiarze! lub w skrajnie bezczelny sposób zasłaniają się różnorodnymi mechanizmami obronnymi celem ochrony własnej dupy i samooceny. W tym wszystkim, w pracy nad odczuwaniem, udźwignięciem własnej winy nie chodzi przecież o szukanie drogi na skróty, o prędkość działania, ale o… wysoką i imponującą jakość postępowania i siłę, odwagę do zmierzenia się z własnym potknięciem, nierzadko wywrotką, błędem – często życiowym. To właśnie tu sprawdza się stara, wyświechtana prawda, że podejmując kiepską, złą decyzję, popełniając błąd warto zacząć… od siebie, nawet jeśli narazimy na szwank poziom samooceny. Sama doskonale zdaje sobie sprawę ile zawdzięczam własnym porażkom. Zawdzięczam im wszystko, co wiem. Ale! trzeba też mieć w sobie dojrzałość, wrażliwość do świadomego przyjęcia własnych czynów na siebie, na klatę, które okazały się niegodne, złe, okrutne, słabe, chujowe i daremne… Zatem! Obiektywnie! I ja, i Ty drogi odbiorco posiadamy cały repertuar reagowania mechanizmami obronnymi na poczucie winy, które boleśnie nas trawi i miażdży. Obwiniamy innych o własne niepowodzenia i osobisty pierwiastek złego postępowania. Sięgamy po nie chroniąc siebie, by móc spojrzeć znów w lustro. Oby nie przychodziło nam to zbyt lekko, zbyt często i nałogowo jakbyśmy nie mieli wystarczającego i emocjonalnego IQ. Lepiej (chociaż trudniej!) mają ci, którzy dzierżą w sercu siłę i odwagę do poniesienia konsekwencji niecnych czynów, którzy przecież mogą i sięgają też po proces terapii w radzeniu sobie z winą, błędem, utratą szacunku do samego siebie. Koniec końców nie chodzi o katowanie się psychiczne, permanentny/patologiczny proces obwiniania się, ale o ulgę i mądrość życiową jaka płynie z… wybaczenia sobie, czasem przeproszenia kogoś kogo się po drodze mniej lub bardziej zraniło, przyznania się do własnej winy. Przecież w życiu nie chodzi o bezbłędność. Nie próbując, nie wywracając się w tych próbach… nie żyjemy. Pozyskujemy bezcenną wiedzę o sobie, o otaczającej nas rzeczywistości podnosząc się z własnych upadków, z kolan.
Każdy człowiek zalicza w swoim życiu mniej lub bardziej brutalne zakręty, które kosztują go wiele bólu, nierzadko rozpaczy i podejmowania najtrudniejszych decyzji w życiu. Często błędnych, ale też najlepszych. Wszystkie nasze decyzje prowadzą nas tam gdzie dziś się znajdujemy. To wypadkowa naszego postepowania i naszych wyborów życiowych. Jaki jest Wasz bilans?
A jeśli mowa o bilansie i pewnego rodzaju podsumowaniach, to pozwolę sobie właśnie tu wpleść temat bycia joginem. W moim przypadku to właśnie indywidualna praktyka jogi pozwalała mi efektywnie radzić sobie z wymagającymi kryzysami jakie mimowolnie nastręczało życie lub, które mniej lub bardziej świadomie budziłam do życia ja. I tak oto, wybierając się ostatnio na zajęcia, zmierzając ku nim, jeszcze w listopadowych ciemnościach rozmyślałam właśnie! o nagminnym i jakże lekkim! zrzucaniu poczucia winy na barki wszystkich innych, na wszystko inne, byle nie na własną odpowiedzialność za kiepski występ życiowy. Zastanawiałam się ile własnego efektu Lucyfera próbowałam upchnąć w innym człowieku, wydarzeniach zewnętrznych itp. Sporo, chociaż nie ukrywam, że często sięgam po bicz i katuje siebie, zaczynam od siebie. Torpeduję własne poczucie wartości i niebezpiecznie obsuwam się w fatalny nastrój. Obecnie towarzyszy mi zmęczenie psychofizyczne, które sprzyja zniekształceniu własnego myślenia. Postawiłam więc na jogę z Olą Żochowską i nim wzeszło słońce stanęłam znów na macie, naprzeciw mojej nauczycielki i rozmyślaniom. A Ona? Cóż, jakby przeczytała mój stan umysłu i zaprosiła mnie do wspólnego oddechu i uczestnictwa w jej słowach jakie wypowiadała ku mnie podczas zajęć. Jakże niespodziewanie sprowokowała (w sposób bardzo dla mnie rozwojowy) osobisty bilans mniej i bardziej odległych wydarzeń w moim życiu osobistym.
Jak wypadł mój bilans? Jako swoiste posumowanie ciężkiej pracy jaką wykonałam/wykonuje w życiu, zwłaszcza osobistym. Na swojej ścieżce napotkałam kilka osób, które rozczarowałam, którym zadałam cierpienie i które mają prawo odczuwać żal wobec mojej osoby. Ja sama powzięłam konsekwencje własnego postępowania względem ścieżek życiowych określonych ludzi, które przecięły moją własną. Jedną z nich powinnam była zdecydowanie minąć szerokim łukiem, nadłożyć drogi. Trwając, odpoczywając w kolejnych asanach poczułam namacalnie jak bardzo są nam potrzebne wymagające, wiraże. One też odegrały znaczącą rolę dla mojego tu i teraz, deptały ścieżkę, która doprowadziła mnie do miejsca, w którym się obecnie znajduje, które uwielbiam. To kompilacja mojej siły, odwagi i decyzji życiowych jakie podjęłam. Dziś już wiem, że ten najtrudniejszy wybór okazał się najlepszym. Twardo i stabilnie, czując wyraźnie matę pod swoim ciałem poczułam wzruszenie pod zamkniętą powieką. Takie rzeczy… tylko z jogą. Polecam
Tak lekko…
Znajdujemy winnych własnych błędów i postępowania. Obarczamy gniewem egzaminatora za oblany egzamin, szukamy winy w czynnikach zewnętrznych, które rzekomo przeszkodziły lub uniemożliwiły nam naukę do egzaminu. Po wielu latach, nadal jakże wysoko trzymamy ten oskarżycielski palec wskazujący kochankę/kochanka jako przyczynę rozpadu naszego małżeństwa. Nie dostrzegamy własnego lenistwa wobec nauki. Nie przyjmujemy własnych zaniedbań w bliskiej relacji i jej wieloletniego rozkładu, który znacznie uprzedził czynnik spustowy w postaci romansu. Wylejemy wiadro pomyj na terapeutę, bo nie mamy odwagi na zmierzenie się z procesem terapii. Zdewastujemy przyjaciela, który jest szczery, a jego prawda dotkliwie uwiera. I to jego oskarżymy o nieodwracalne zniszczenia. Znienawidzimy i będziemy intencjonalnie niszczyć zrealizowanego partnera życiowego, bo uosabia nam własną nieudolność życiową. Porzucimy go, bo zasłużył na odwet. Wmówimy, po męsku kobiecie nieprawidłowy poziom libido gdyż nie potrafimy pociągać jej w życiu pozaseksualnym, usprawiedliwimy tym liczne zdrady. A wszystko to, bo… koniecznie należy zachować spójny i pozytywny obraz własnego ja. Za wszelką cenę.
Tak łatwo…
Wewnętrzna autentyczność staje się ogromnie ważna. Naprawdę warto pokonywać każde autozakłamanie, zakradającą się w naszym wnętrzu iluzję. Po prostu należy walczyć o szczerość wobec siebie, nawet jeśli miałaby być okrutna, trzeba się z tym zmierzyć. Bez zadęcia, bez patosu i płonnych postanowień poprawy. Tylko przyjąć to na własną klatę! Tylko autokrytycyzm i taka szczerość, czasem do bólu spowoduje, że będziesz mógł coś zrobić dla siebie, dla drugiej osoby.
Mądry wpis tylko czerpać i znaleźć ten balans w życiu codziennym by być szczerym ze sobą i dogadać się ze swoim krytykiem wewnętrznym. A joga to dobry początek na tę szczerość
W sedno, dawno już nie czytałem czegoś tak jasnego, przejrzystego i bezpośredniego. Podzielę się swoją refleksją, bardzo cenny wpis, chociaż sam już chyba jakiś czas temu odkryłem w swoim życiu, że jak się coś spierdoli to nie ma co szukać wymówek, bo to pogorszy tylko stan faktyczny problemu. Trzeba wziąć się do roboty i naprawić co zepsute, mając też pełną świadomość, że może jednak się nie udać. Czas na refleksję przyjdzie gdy już naprawimy, co zrobić by znowu nie spierdolić. Ciężko zburzyć coś ponownie co nie jest jeszcze naprawione po ostatniej rozbiórce! Wymówki, odrzucanie i przerzucanie winy będzie jak rozjeżdżanie tego rumowiska walcem. W przypadku relacji partnerskich tym walcem będziemy rozjeżdżać tą drugą osobę, poczucie bezpieczeństwa, zaufanie, godność. Nie pozwolimy się jej podnieść po ów krzywdzie. Polecam wszystkim zacząć od schowania dumy, nic nie stracimy tak naprawdę, możemy tylko zyskać, głównie szacunek do siebie samego, jak i szacunek tej drugiej strony.